Jerzy Kucewicz

Z Katowic, zdobywca drugiego miejsca w kategorii M5 (dystans mini): - Bardzo dziękuję za umożliwienie uczestniczenia w tak wspaniałych, pod względem atmosfery, rodzaju trasy i organizacji, zawodów. Pomimo trudnych warunków atmosferycznych bardzo się cieszę, że mogłem brać w nich udział i szczęśliwie umęczony dojechać do mety. Proszę tak trzymać i mam nadzieję, że będzie to szczęśliwy początek cyklu takich zawodów w tak pięknych okolicach. Cieszę się, że mogłem osobiście poznać tylu miłych ludzi. .Proszę dbać o zawodników i atmosferę, tak jak to było teraz, a reszta będzie coraz lepsza.

Maciej Wardach

Z Kłodzka, 61. miejsce na dystansie mega: - Oglądam jeszcze raz zdjęcia z imprezy, które dają mi wielką satysfakcję. Że byłem tam i jeszcze raz oglądając przeżywam dziwne uczucie dowartościowania swego ego, w duchu się śmiejąc, że to chyba jakiś masochizm. Ale te przeżycia nie były by tak wielkie gdyby właśnie nie te dość obligatoryjne trudności, które trzeba było brać pod uwagę. Może dzięki temu wszyscy czuli się jeszcze bardziej wyjątkowo. Każdy, kto wystartował zasługuje na miano bohatera, dla samego siebie. A podziw ze strony obserwatorów, którzy mimo, tak trudnych warunków i zimna, że mało nie spadł śnieg, zagrzewali do walki. Za co też należą się im wielkie brawa acz w innej kategorii, równie ważnej. Stworzyliśmy piękne zjawisko. Dzięki któremu cała impreza nabrała wyjątkowego nastroju, gdzie panował duch wspaniałej zabawy z uwzględnieniem poczucia wyjątkowego wspierania się na wzajem, czemu się przyczyniły liczne awarie wynikające z przedziurawionych dętek i uszkodzeń przerzutek spowodowanych błotem. I naprawdę miło było oddać komuś swoją dętkę, mimo że mogło jej zabraknąć dla siebie. I nie było by tak zapewne gdyby właśnie nie te warunki. To był prawdziwy sprawdzian wspaniałego zachowania się w wyjątkowych warunkach. Kiedy możliwość zdobycia lepszego miejsca była pokonywana przez odruch pomocy, stłumiony poczuciem "bike braterstwa", pod którego wezwaniem wszyscy stawiliśmy się na tym starcie. To było i jest ważniejsze od wszelkiego rodzaju zwycięstw, bycie pomocnym i tym wszystkim bezimiennym, oprócz Artura oczywiście, dedykuję swoje wspomnienia. Z tą świadomością wszystko widzi się zupełnie z innej strony. Na trasie czuło się wyrozumiałe dla słabszych poczucie ich ważności, na tej właśnie trasie. Naprawdę wyjątkowo, słyszało się krzyczącego kogoś o ustąpienie miejsca, a jeśli już tak się stało, to było słychać opanowanie i spokój w głosie. Bo wszystkim było ciężko. A silniejsi czuli na nich polegający ciężar poziomu rywalizacji. I jechanie za kimś przez dłuższą chwile wcale nie irytowało, bo widać było, ich wyjątkowe staranie się o przetrwanie i wysiłek. Bo musicie wiedzieć, że trasa z powodu deszczu stała się naprawdę ekstremalnie trudna, wytrzymałościowo i technicznie. Co dla wielu naszych "bike braci" było szczególnym wyzwaniem, które należało podziwiać i wspierać. Wiadomo, że mogły być, incydenty, ale ja ich nie widziałem. I wspominam tą właśnie atmosferę, która ciągle nie może mnie opuścić i poczucie, że było w tym coś wyjątkowego. Mając na plecach ciągle dreszcz emocji z poczuciem wyjątkowości tego wydarzenia. Czuć było ducha Artura, który nie bez powodu, perfekcyjnie wymusił u Pana Boga, właśnie taką pogodę, która zmuszała do takich zachowań, niczym na Transkarpatii, która była dla niego tak ważna. A to, co daliśmy z siebie było, prawdziwym hołdem oddanym właśnie jego marzeniom o walce w trudnych warunkach z zachowaniem wspaniałych wartości. Bo tylko w takich właśnie warunkach mogą one się w pełni sprawdzić. I ciągle nadziwić się nie mogę temu zbiegowi okoliczności, jaki zaistniał, tylko na jeden dzień właśnie. Pogoda tak radykalnie się zmieniła, co zdarzyło się, jako zapowiedź, też tylko przez jeden dzień, poprzedniego tygodnia. Co było fer pley z jego strony. I temu też chciałbym przypisać wielkie wyczucie tego, co "uczynił". Że skupił w tym dniu tyle niespodzianek i wspaniałych ludzi. Poczynając od obecności legendy naszego kolarstwa Ryszarda Szurkowskiego, a na Lechu Janerce kończąc, który jest wielkim zwolennikiem i muzycznym propagatorem jazdy na rowerze. No i na koniec ta wyjątkowo niesamowita i znienacka jeszcze bardziej wartościowa koszulka Mai Włoszczowskiej zostawiona po treningu przed olimpiadą w Zieleńcu, skąd pojechała zdobywać srebro, które stało się wspaniałym przypieczętowaniem tego naszego skromnego maratonu, który był wielki dla każdego z nas. Jak dla mnie jedynym zawodem był brak wyników z międzyczasami. Tak ważny zwłaszcza dla tych, którzy się zdecydowali na dłuższy dystans, a nie mieli szczęścia dojechać bez przeszkód do końca drugiego okrążenia. Co do wygody na trasie to może następnym razem będzie więcej szarf oznaczających trasę zwłaszcza w miejscach gdzie były rozdroża, No i wykrzykniki przy niebezpiecznych zjazdach, chociaż może nie dostrzegłem z zachlapanych okularów? A dla tych, którzy potrzebowaliby szybszego wzmocnienia się posiłkiem, można by pomyśleć o jeszcze jednym barze, trochę wcześniej umieszczonym.

Marcin Juchno

Na wstępie, to bardzo dziękuję za świetna imprezę, jest to mój pierwszy w życiu maraton, i nie mam porównania do innych. Bardzo smakowało mi jedzonko było naprawdę ekstra, miła fajna atmosfera wśród organizatorów i kolarzy, świetne miejsce na parking. Z minusów to brak chociaż jednego "toy toy"; siedząc w aucie mieliśmy z żoną widok na siusiających kolarzy. Dumny jestem, że 100 kg słoniny przyjechało na 125 miejscu :) Zapamiętałem sporo twarzy, mam nadzieję, że spotkamy się za rok, a wtedy pogoda na pewno dopisze. Podziękowania dla Artura, bo to właśnie jego historia zaintrygowała mnie do przyjazdu do Was. Jeszcze raz wielkie dzięki i do zobaczenia za rok.

Paweł Piskoń

Nr startowy "9". Po maratonie w Zieleńcu przez tydzień "gniewałem się" na rower. Jedyne co zrobiłem, to nasmarowałem łańcuch, potraktowany wodą pod dużym ciśnieniem podczas mycia, po dotarciu na metę. Zacznę jednak od początku.
O tym szczególnym maratonie dowiedziałem się od znajomych. Wiedzieli, że od dłuższego czasu planuję start w jakimś wyścigu, ale jakoś nie mogę się zdecydować i powiedzieć w końcu: "Jadę z wami". Tym razem była niepowtarzalna okazja: odległość od miejsca zamieszkania stosunkowo niewielka, piękne tereny, niska opłata startowa i coś więcej... Okazja, aby uczestniczyć w realizacji marzenia naszego Rowerowego Brata, który musiał przedwcześnie zakończyć maraton zwany życiem...
Zdecydowałem się na start. Widząc ludzi zjeżdżających do Zieleńca czułem niezwykle miłą atmosferę. Sam byłem zestresowany z powodu debiutu, wciąż myślałem o tym, czy poradzę sobie na trasie, optymizmem też nie napawała pogoda, zaczęło lekko padać i znacznie się ochłodziło. Założyłem wszystko z ubioru co miałem ze sobą, nawet zabrałem z domu rękawiczki ocieplane (dla zasady, że biorę ze sobą wszystko co mam na rower), ale nie przypuszczałem, że będę zmuszony je założyć w sierpniu... Jednego byłem pewien - cokolwiek się stanie za kilka minut po starcie to nieważne. Liczy się to, że 24 sierpnia 2008 roku śp. Artur Filipiak zwyciężył - Jego marzenie o realizacji maratonu na swoim terenie się spełniło.
Ruszyliśmy. Czytałem, że przejazd przez Zieleniec miał być stopowany przez motocyklistów na przodzie. Może czołówkę blokowali, ale grupa, w której jechałem dawała naprawdę ostro "na blacie". Nie chcąc być gorszy rwałem do przodu, ale nie wiedziałem co mnie za chwilę czeka... podjazd, który mnie trochę zmęczył, a to dopiero pierwsze metry... no nic, po chwili zjazd ze stoku narciarskiego - fajne przeżycie, błoto spod kół zrobiło mi piękną maseczkę na twarzy (mam nadzieję, że przeczytają to moi znajomi i nie będą więcej się dziwić, że wyglądam tak młodo jak na swój wiek). Inna sprawa, że to samo błoto starło prawie całkiem klocki w moich hamulcach felgowych. Kierowałem się więc dalej zasadą, że: "kto hamuje ten przegrywa", jadąc na rowerze z prędkościami niejednokrotnie większymi, niż bym sobie tego życzył...
Wszystko szło bardzo dobrze, złapałem tempo i trzymałem się na kole gościa, który jechał całkiem nieźle (nie pamiętam numeru niestety, ale pozdrawiam i przepraszam, że żerowałem na jego energii). Niestety kamieniste zjazdy, które pokonywałem z zaskakującą nawet dla mnie samego skutecznością (mimo, że pochodzę z płaskiej jak stół opolszczyzny) skończyły się dla mnie przebiciem dętki. To był 17 kilometr, a w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka z napisem: "game over". Po jakichś 10 sekundach szoku co tu dalej robić, podjąłem w końcu męską decyzję - walczę do końca. Przejeżdżający w trakcie mojej analizy sytuacji kolarze pytali się czy mam dętkę. To było miłe i jeszcze bardziej mnie zmotywowało, żeby zabrać się "do roboty". Sytuacja wyglądała tak - wszystko upaćkane błotem, ze mną w roli głównej. Kolejna trudność to mocowanie się z taśmą, którą oblepiłem dętkę i pompkę przy sztycy. Na końcu miałem problem z pompką bo źle założyłem uniwersalny zawór (pocieszam się, że to przez stres). Po jakichś najbardziej dramatycznych 15 minutach mojego ścigania wróciłem do gry. Przyznam, że jechałem bardzo ostrożnie, w głowie tym razem zapalała się żółta lampka ostrzegawcza, przypominająca, że nie mam więcej dętek, a to przecież połowa trasy... Czułem trochę goryczy, że musiała mnie spotkać taka wątpliwa przyjemność. Najlepsze, że moja wyobraźnia podsuwała mi czarne myśli, że jestem ostatni. Rzeczywiście w swoim ślimaczym tempie jechałem samotnie jeszcze przez chwilę. Dopiero później dołączyłem do małej grupki, którą wyprzedziłem dopiero na asfalcie przed linią mety. Uff... dojechałem.
Jak się okazało za mną zostało jeszcze jakieś 30 osób. Nie miałem jednak wątpliwości, że każdy kto tego dnia zdecydował się na start był zwycięzcą. Nie są to tylko puste słowa, które piszę "pod publikę". Na trasie widziałem ludzi zmagających się ze zmęczeniem, kryzysami, upadkami na śliskim podłożu, defektami rowerów. Sam doświadczyłem tego ostatniego i mimo zajęcia odległego miejsca wiem, że wyszedłem zwycięsko z tej próby. Mogłem się wycofać i powiedzieć: "to nie dla mnie". Ja często mawiam, że: "Kolarstwo górskie to sport drobnych ludzi, ale o wielkich charakterach". Nie miałem wątpliwości, że tego dna doświadczyłem na własnej skórze, że na trasie człowiek staje się silniejszy, budzi się w nim wola do walki. Dlatego na koniec polecam każdemu start w przyszłorocznym maratonie. Ja postaram się tak zaplanować czas, aby pojawić się na linii startu w Zieleńcu za rok.
Na sam koniec chciałbym pogratulować organizacji, a także dużej życzliwości i uprzejmości osób - szczególnie Panów stojących na bufecie, strażaków myjących moją "maszynkę", a także Pań i Panów z biura zawodów.

Piotr Ozaist

W Eurobanku jest liderem zespołu DRSI (departament wdrażania sieci informatycznych), tego samego, którym wcześniej kierował Artur Filipiak: - Razem z Arturem i grupą ludzi tworzyliśmy bankowość internetową. Nieraz dyskutowaliśmy o sporcie: ja biegałem maratony, on był zapalonym cyklistą. Nawzajem, półżartem, przekonywaliśmy się do wyższości jednej dyscypliny nad drugą. Kiedy Artur był już poważnie chory, zajrzał do nas jeszcze kilka razy i mówił, żebyśmy kontynuowali wspólna robotę, bo on chyba już nie da rady. Po jego śmierci było dla mnie jasne, że wystartuję w Jego memoriale. Namówiłem też kolegów, część z nich tak jak po raz pierwszy ścigała się po górach. Nie o wyniki przecież chodziło, tylko o to, że pamiętamy i będziemy pamiętać. Jestem pod wrażeniem bardzo dobrej organizacji i na pewno wrócę do Zieleńca za rok, zdecydowanie na lepszym rowerze. Proponuję tylko, żeby zrobić osobne stanowiska do rejestracji - dla tych, którzy wcześniej zapisali się poprzez internet i dla tych, którzy zapisywali się dopiero w dniu zawodów.

Witold Mokiejewski

Wicemistrz świata z 1975 roku, uczestnik Wyścigu Pokoju, kibicował nam w Zieleńcu: - Jestem zaskoczony tak wysoką frekwencją i znakomitą piknikową atmosferą, mimo pogody, która trochę storpedowała wydarzenie. Na dużych imprezach jest ciśnienie na wynik, za wszelką cenę. Tutaj natomiast czuło się, że bardziej chodzi o uczestnictwo, niż o przesadne ambicje.